Część 2:

Praca nad samym sobą a farmakologia

Najważniejsze, by nie traktować nerwicy jak każdej innej choroby – to nie grypa, czy katar. Tu nie pomoże nam żadna farmakologia tylko ciężka praca. Praca nad samym sobą.

Oczywiście lekarze mogą przepisać nam różnego rodzaju antydepresanty, środki uspokajające, czy antylękowe, dzięki którym możemy sobie sprawić dobry nastrój, zagwarantować spokój ducha, czy łatwy sen, ale to daje nam tylko chwilowe poczucie równowagi, szybkie bezpieczeństwo, które w rzeczywistości jest jedynie iluzją, bo przecież nie tak wygląda prawdziwe życie. Wiadomo, że każdy chciałby odczuwać tylko dobre emocje, pozytywne aspekty, ale nie możemy negować istnienia pozostałych uczuć, czy też unikać przykrych, stresujących sytuacji. One tak samo są częścią naszego życia i dzięki nim uświadamiamy sobie co jest dobre, a co złe. Leki nie są nawet drogą na skróty. Nie są żadną drogą. Tak naprawdę zawieszają nas w miejscu, z którego tak bardzo chcemy uciec. Bierzemy leki, czas wciąż płynie, a my nie cofamy się, ale też nie idziemy do przodu. Wyrządzamy tym samym ogromną krzywdę naszej psychice, nie mówiąc już o skutkach fizycznych (wiadomo, jak wszystkie leki – na jedno pozornie pomagają, a na drugie szkodzą). Farmakologia może jedynie chwilowo uśpić naszego wewnętrznego potwora, ale na pewno nie pomoże nam się go pozbyć. On wciąż tam jest i siedzi głęboko w nas, a prędzej czy później znów o sobie przypomni.

Jak więc sobie radzić skoro, nerwica coraz bardziej przejmuje kontrolę nad naszym życiem, pomniejsza i tak niewielką już strefę naszego komfortu, a tym samym zamyka nas w hermetycznym, odizolowanym świecie zdanym na własną paranoję?!

 

Samoodnalezienie się

Jak już wcześniej wspominałam, droga do wyzwolenia nie jest wcale taka krótka i łatwa. To cały proces, który w nas zachodzi, który pomału otwiera nam oczy i prowadzi do samoodnalezienia się.

Jim Morrison powiedział kiedyś: „Jeśli celem mojej poezji jest osiągnięcie czegokolwiek, to ma ona chronić ludzi przed ograniczeniem ich postrzegania i czucia”. Zapytany na konferencji prasowej, gdzieś w Europie, jak opisałby muzykę The Doors, Jim odpowiedział: „Wydaje mi się, że jest to takie jakby ciężkie, mroczne uczucie, tak jak u kogoś niezbyt pewnego czegokolwiek… jakby to powiedzieć… hm… uczucie odnalezienia się…”.

Zanim jednak osiągnie się tę wolność, zanim nastąpi to samoodnalezienie się, trzeba najpierw się zgubić, zostać pozbawionym nadziei, trzeba przejść przez otchłań. Z konieczności przed świtem trwa jeszcze panowanie bezlitosnej nocy, którą św. Jan nazwał „ciemną nocą duszy”, a Dante porównał do „mrocznego lasu”. To obowiązkowy etap podróży bohatera. Joseph Campbell stwierdził kiedyś: „To właśnie tą ścieżką musi podążać prawdziwy artysta”. Balansowanie na krawędzi otchłani skłoniło kiedyś Rimbauda do napisania: „Czułem, jak ponad mną szybują skrzydła opętania”. Baudelaire walczył z zimnymi i przerażającymi wiatrami wiejącymi z głębin, gdy pisał: „Podmuch strachu zmroził moją krew”. W wierszu zatytułowanym po prostu „Otchłań” Baudelaire opisuje niewypowiedzianą trwogę, obojętną pustkę. Sartre nazwał tę czeluść „miejscem bez wyjścia”, jako że nikt nie wychodzi stąd żywy. Jim Morrison śpiewał: „Ludzie rodzą się w słodkiej niemocy. Ludzie rodzą się choć bezkres nocy trwa” i nie mogło być wątpliwości skąd dobiegał jego głos.

 

Tam, gdzie czai się nerwica

Sami również sobie nie pomagamy. Konsekwentnie budujemy własny mit – postrzegamy siebie jako istoty słabe, bezsilne, niemające wpływu na własny los, zdane tylko i wyłącznie na pomoc osób trzecich. Ostatnio atak przytrafił nam się w autobusie? Zatem już nim nie jeździmy. Źle poczuliśmy się w markecie? Windzie? Samolocie? Zaczynamy więc unikać tych miejsc. Myślimy, że nerwica czai się na nas w różnych dziwnych miejscach, więc uciekamy przed nią, nie wiedząc, że w rzeczywistości uciekamy przed samym sobą. Błędnym kołem staje się także nasz sposób myślenia, np. w lęku przed śmiercią jak na ironię ciągle o niej myślimy, kreujemy całą masę czarnych scenariuszy, boimy się o siebie, o swoich bliskich, dodatkowo wpędzamy się w natręctwa, będąc w przekonaniu, że cały szereg dziwnych rytuałów uchroni nas przed złem.

Nie zapominajmy również o tym, że teoretycznie codziennie „umieramy” podczas swoich ataków, za każdym razem myśląc, że to już na pewno koniec. Jesteśmy tak bardzo zaabsorbowani myśleniem o śmierci, że całkowicie zapominamy o tym, że w ogóle żyjemy. Przestajemy sobie zdawać sprawę z naszego istnienia i tym samym stajemy się martwymi za życia.

Nie mogąc zrozumieć samych siebie, dołączamy tym samym do grona publiczności w naszym przedstawieniu. Zastanawiamy się rozpaczliwie co się z nami stało i czy jeszcze kiedyś będziemy mogli być sobą?

 

Tam, gdzie początek i …kres

Przede wszystkim najważniejsze jest to, aby uświadomić sobie, że wszystko zaczęło się w naszej głowie i tam też musi się skończyć. Tam był początek i jest kres. Pytanie i odpowiedź. Choroba i uzdrowienie. Więzienie i wolność.

Rozwiązaniem jest doprowadzenie swojego mitu do rangi absurdu i tym samym pozbycie się go (co również uczynił Jim Morrison).

Musimy znaleźć się na granicy między rzeczywistością, a swoimi wyobrażeniami, by tak naprawdę przekonać się, że nic tam nie ma i nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.

Wydaje się to być takie proste, ale naprawdę niewiele osób potrafi to zrobić, nie wspominając o tym, jak mało ludzi w ogóle potrafi to pojąć.

Zamiast kolejny raz panikować, gwałtownie szukać leków lub dzwonić po lekarza, zamiast nerwowo myśleć jak najszybciej pozbyć się tego ataku, „bo przecież zaraz umrzemy”, po prostu dajmy się ponieść temu lekkiemu szaleństwu, by na końcu dotrzeć do nas samych, by nareszcie się odnaleźć.

Zamiast wariować z przerażenia i znosić te wszystkie kołatania serca, drgawki, napady duszności, trzeba sprzeciwić się własnym demonom, własnej nerwicy i powiedzieć: „I co? Tylko tyle? Tylko na to Cię stać? Na mnie to już nie robi wrażenia!”

Nagle okazuje się, że sami potrafimy pokonać swoje słabości i że nie jesteśmy tacy bezradni jak to sobie uporczywie wmawialiśmy. Stajemy się silni i przede wszystkim wolni. Znowu możemy decydować o sobie, a nie podporządkowywać całe swoje życie lękom.

Może to wszystko brzmi banalnie i wydaje się być dziecinnie proste, ale z pewnością takie nie jest. Tak jak wcześniej wspomniałam jest to proces i u każdego zachodzi on w innym tempie, czasie i okolicznościach. Najważniejsze jest jednak, by jak najwcześniej zdać sobie z tego sprawę, bo im dłużej tkwimy w tej beznadziejnej pustce, tym trudniej dostrzec nam jakiekolwiek światełko w tunelu.

 

Ewa

> część 3

 

Paryż - śladami Morrisona

Widok z wieży Montparnasse; autor: Ewa S